czwartek, 20 maja 2010

Kroniki Drużyny Młota

Kroniki Drużyny Młota
Spisane w 30 lat po wydarzeniach, które wstrząsnęły Imperium
Przez [wpis nieczytelny], bezpośredniego uczestnika wydarzeń.
Wydane w Altdorfie nakładem drukarni Kurta Wegnera Juniora
W roku 2542 od założenia Imperium


[Rozdział XIV]


W miarę bezproblemowo udało nam się dotrzeć do Middenheim, zostawiając „Lodzię” w wiosce w dolnym biegu Reiku. Ostatnie kilka dni dojechaliśmy konno.
Middenheim wciąż dochodziło do siebie po niedawnej Burzy Chaosu, ale z okazji dorocznego festynu mieszczanie sprężyli się i chyba co się nie udało odbudować po prostu zakleili dyktą i gipsem. Do tego dodajmy niesamowite tłumy na ulicach, które trochę zasłaniały widoki.
Na rogatkach miasta spotkała nas niemiła niespodzianka (nie licząc tu godzinnej kolejki do wejścia, którą Gascoigne z wielkopańską wprawą i drobną łapówką ominął w 3 minuty). W mieście wprowadzili podatek od magów, krasnoludów i kapłanów. Podróżujący z nami Drakki i Bjorni od razu wpadli w bramie i musieli zapłacić małe conieco (szczególnie Bjorni, ze swoim pomarańczowym irokezem i odrastająca brodą aż razi po oczach swoim khazlidzkim pochodzeniem). Cerus do dzisiaj zastanawia się, jak rozpoznali w nim maga, szczególnie, ze podróżował po cywilnemu. No ale mogły go wydać komponenty do czarów przy pasku, książki no i – oczywiście – laska z gałką. Jakim sposobem Anny, z jej kosturem, sierpem za paskiem, ziołami, komponentami do czarów i ogniem wiary w oczach poborcy nie wyhaczyli jako kapłanki, tego do dziś nie jesteśmy pewni. Chociaż po namyśle mógł z tym coś mieć do czynienia fakt, że za nami w kolejce do oclenia była, khem, tancerka egzotyczna z dużymi… khem, oczami.
Zatrzymaliśmy się w sympatycznej oberży „Oręż Templariusza”, której miły właściciel opowiedział nam trochę o nadchodzących atrakcjach karnawałowych. Już wtedy zaczynało nam, a w szczególności Cerusowi, świtać, że coś może być nie Teres z tymi podatkami. Ustanowione stawki były, delikatnie mówiąc, zaporowe i już wkrótce musiały doprowadzić do przetrzebienia miejscowej populacji magów, kapłanów i krasnoludów. Dziwnym przypadkiem podatek celował w te grupy, które bardzo przyczyniały się do obronności Middenheim…

Pierwszego dnia karnawału ruszyliśmy na miasto. Od rana Gascoigne, za pomocą flaszki dobrego wina i paru gładkich słówek załatwił sobie na później wstęp na turniej rycerski u lokalnego szlachciury o łatwym do wypowiedzenia i zapamiętania nazwisku von Mitschutzliege. Następnie udaliśmy się na stadion snotballu pokibicować Samowi w walce z Minotaurem (1:0 dla Sama, 0:100 w złotych koronach przegrał Cerus, który dobrze obstawił wynik walki u lotnego bukmachera, ale nie pomyślał o obstawieniu bukmachera, który ulotnił się z kasą w trakcie walki…).
Następnie Gascoigne skrzyżował swój miecz w walce z szampierzem grafa – Dieterem Scheneidehammerem. Walka była bardzo wyrównana, Gascoigne zyskał sobie wielkie uznanie publiczności honorowo pozwalając szampierzowi podnieść upuszczony miecz. Nasz rycerz przegrał niestety, ale minimalnie, Dieter będący pod wrażeniem walki zaprosił nas na piwo wieczorem, do ogródków piwnych.
W tak zwanym międzyczasie Chowaniec Cerusa – sowa- wspięła się na szczyty spostrzegawczości i zdołała wytropić lotnego bukmachera w tawernie w zachodniej części Middenheim.
Po załatwieniu spraw w tawernie udaliśmy się na popijawę z Diterem, która okazała się bardzo owocna, tak pod katem wypitego alkoholu, jak i w zebrane informacje. Poznaliśmy tam nadwornego minstrela – elfa imieniem Rallane Lafarel, jego kumpla łowczego Allavandrela Fanmarisa i narzeczoną Dietera – Kirsten Jung.
Dieter okazał się być całkiem równym gościem, podobnie jak jego elfi kumple. Bardzo spodobał mu się krasnoludzki topór Sama, chciał go nawet dokładnie obejrzeć. Mina Sama, gdy usłyszał tę prośbę i zaczął intensywnie kalkulować, czy to aby nie jakiś podstęp – bezcenna. Do późnej nocy gadaliśmy o różnych sprawach – o krasnoludach (Dieter ja szanuje), pięknych paniach (Minstrel za nimi przepada), księżniczce Katrinie (równie piękna co niemądra i w dodatku na wydaniu – najlepsza partia w mieście), piastunce księżniczki (stary, upierdliwy, strzegący cudzej cnoty niczym pies ogrodnika gad nazwiskiem Zimperlich – wyjaśnił nam Rallane). Jeszcze zanim porządnie się napierdoliliśmy, rozmowa zeszła też na temat nowych podatków. Jak się okazuje, z powodu trwającej wiele miesięcy apatii grafa wszyscy są przekonani, że to doradcy jakoś wpłynęli na grafa, żeby uchwalił te podatki. Ale kto to dokładnie był – zdania są podzielone. Krasnoludy np. obwiniają Lafarel`a – z tego tytułu nie szczędzą mu wyrazów wdzięczności w postaci zgniłych owoców i innych takich, gdy tylko pojawi się na mieście. Rallane twierdzi, że to nie on, bardziej podejrzewa kanclerza Sparsama (odpowiedzialnego za podatki) do spółki z magistrami praw (jest ich trzech – Ehrlich, Hoflich i Wasmeier – co ciekawe, ten ostatni kiedyś był magiem, ale potem podjął słuszną decyzję, że prawo to lepsza ścieżka kariery). Co ciekawe, Dieter stwierdził, że podatki nałożone na magów, kapłanów i krasnoludy są sprawiedliwe i zasadne – w końcu oni praktycznie siedzą na forsie. Później impreza przeniosła się do do kwatery Rallane przy pałacu grafa – ale już bez Dietera i jego narzeczonej.
Następnego dnia, po zaleczeniu kaca około południa ponownie ruszyliśmy na miasto. Fransoise postanowił samodzielnie poszukiwać agentów kultu Purpurowej Dłoni – stwierdził, że sam dużo mniej rzuca się w oczy. To dziwne, bo Sam, ze swoim wzrostem i dwuręcznym toporem, kolczugą i kuszą wałową był raczej najbardziej rzucającym się w oczy członkiem drużny.
Karnawał w Middenheim to naprawdę coś! Tłumy na ulicach, grajkowie, cyrkowcy, przekupnie. Rewelacja. Każdy mieszkaniec Imperium powinien choć raz w życiu to zobaczyć.*
Chyba, że chcesz się szybko przedostać w punktu A do punktu B – normalny czas przejścia tej odległości najlepiej pomnóż przez dwa i zastosuj następną, wyższą jednostkę wielkości.
Tak czy siak postanowiliśmy zabrać się energicznie za poszukiwanie Gottarda von Wittengstein. Było to dość trudne, zważywszy, że znaliśmy jego wygląd sprzed paru lat (vide portret w nieodżałowanym zamku von W) no i wiedzieliśmy, że lubi sobie podupczyć w szerszym gronie. Zaczęliśmy więc szukać jakiegoś burdelu…
Wskazówki miejscowych uliczników zaprowadziły nas do przytulnego przybytku przyjemności w Altquarter, gdzie Sam – w celu podtrzymania konspiry – udał się na pięterko z niejaką Jaquelinn.
Zauważyliście, że kobiety negocjowanego afektu tak lubią przyjmować bretońskie imiona? Dlaczego pytam? Co takiego mają w sobie Jean-Marie, Monique, Evelynn, czy inna Jaquelinn, czego nie ma nasz swojska Hildegarda, Greta, czy Brunhilda? Naprawdę ktoś powinien coś z tym zrobić. Wydać jakiś ukaz o ochronie Reikspieleu, czy coś, bo za kolejne kilkadziesiąt lat nasz piękny język trafi szlag i kto wtedy będzie umiał cytować Goethego w oryginale?
W Altquarter dostaliśmy namiary na najlepszy burdel w mieście. Szefowa bałaganu opowiedziała nam również o jakimś gościu około 175 cm wzrostu z lekko przyprószonymi siwizną włosami, brązowymi oczami i kozią bródką, który jakiś czas temu szukał ladacznic na orgię, ale ostatnie do transakcji nie doszło.
Wizyty w burdelach to rzecz przyjemna dla ciała i ducha. I tak np. my wracając z burdelu zrobiliśmy dobry uczynek – jakiś dwóch bandytów niszczyło stragan jakiegoś starszego przekupnia. Poprosiliśmy grzecznie, żeby przestali i wyciągnęli pałki. Jeden z nich miał nawet sztylet! Na takie dictum można było zrobić tylko jedno – Sam celnym ciosem topora uciął jednemu z bandytów głowę i na wszelki wypadek poprawił jeszcze szybkim ciosem w tętnicę udową zanim truchło dotknęło bruku. Tymczasem Anna celnym ciosem kostura w potylicę znieczuliła drugiego pacjenta.
Wdzięczny sklepikarz wyjaśnił, że wymienieni bandyci usiłowali wymusić z niego haracz, na który nie było go stać. Nie zdążyliśmy niestety wyciągnąć z drugiego z opryszków informacji o ich przełożonych, bo niestety pojawił się patrol straży miejskiej.
Dzięki zeznaniom sklepikarza i jego żony strażnicy z halabardami nie zaciągnęli nad na sąd w sprawie zabójstwa. I chwała im za to, bo gdyby do tego doszło, pewnie musielibyśmy prawnika zatrudniać. Grzywny i inne kary za zabójstwo – w razie czego – jakoś byśmy przeżyli, ale mam dzienne wrażenie, że rachunek wystawiony przez naszego prawnika wysłałby nas do grobu. Takiego bardzo taniego grobu, nawet bez opłaconej płaczki.
------------------------------------------


* ten mały akapit dodano dopiero w trzecim wydaniu książki – w rok po tym, jak karnawał w Middenheim, który w tym roku akurat przypadał w zimie, odnotował najmniejszą ilość gości spoza prowincji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz